„ Nieświadoma walka o życie.”
Moi
mili na wstępie chciałam wszystkim serdecznie podziękować za tyle
miłych uwag w moją stronę. Jesteście cudowni! Tym bardziej
wzrasta we mnie potrzeba dzielenia się z Wami dalszą częścią
mojej historii. Nawet nie wiecie jaką jesteście dla mnie motywacją! Bądźmy silni i zawsze walczmy o swoje! Ściskam.
Stało
się...znalazłam się w szpitalu, którego nazwa nawet nic mi
nie mówiła. Co to była „hematologia” czy „onkologia”?
Nie znałam tych terminów, nawet nikt nie chciał mi ich
wytłumaczyć. Przed wejściem do środka mama tylko zaznaczyła, że
w tym miejscu są dzieci, które nie mają włosów.
Chciała mnie uprzedzić przed tym widokiem tylko dlatego, żebym się
nie przeraziła. Weszłam do środka i od razu zaproszono mnie do
gabinetu Pani doktor, pomimo że ludzi przede mną czekających na
swoją kolej było dużo. Wyczułam nerwową atmosferę. Po chwili
znalazłam się na oddziale, gdzie od razu podano mi dożylnie środki
przeciwbólowe. Niestety ich działanie było znikome.
Siedziałam w sali i zastanawiałam się ciągle w jakim ja jestem
miejscu. O co w tym wszystkim chodzi? Jak później się
okazało w tej sali musiałam zostać aż miesiąc. Podczas pobytu w
szpitalu robiono mi szereg różnych badań. Ból ciągle
się nasilał...
Przez
tak długi czas kiedy każdy dzień to cierpienie w pewnym momencie
masz już dosyć. Morfina nawet nie potrafiła uśmierzyć mojego
bólu. Jednak w końcu podjęto decyzję o podaniu mi chemii.
Przyjęłam ją znośnie, nie czułam się aż tak bardzo źle.
Jednak skutki przyszły bardzo szybko. Budząc się rano z poduszki
zgarniałam włosy. Omijałam ich czesanie bo chciałam, żeby były
ze mną jak najdłużej. Pielęgniarka poradziła mojej mamie, żeby
ogoliła mi głowę, ponieważ jest to nieestetyczne. Słysząc takie
słowa od razu zaprzeczyłam. Zgodziłam się tylko na ich podcięcie
do ramion. Byłam bardzo z nimi związana, ponieważ były długie i
gęste. Dla 12-letniej dziewczynki utrata włosów wiązała
się jednoczenie z utratą poczucia dziewczęcości. Nie chciałam
wyglądać jak te dzieci. Więc z uporem maniaka codziennie rano
zbierałam je garściami z poduszki. Rozpoznano u mnie guz o nazwie
Malignant Fibrous Histiocytoma. Tak wiem, ciężko to przeczytać co
dopiero leczyć. Jednak podawano mi w tym kierunku chemię. Jedyne
skutki jakie ona przyniosła to liczne wylewy podskórne
(granatowe żyły), utrata włosów, powiększenie się guza,
który zajmował już 2/3 powierzchni mojego uda. Później
było jeszcze gorzej, bo pod wpływem tak dużego ciężaru guza
nastąpiło złamanie patologiczne kości. W nocy obudził mnie silny
ból, noga zaczęła dziwnie kolebać się na boki. Miałam
wrażenie, że jakby niewidzialny pies szarpał mnie za udo. W pewnym
momencie zaczęłam panikować, nie wiedziałam co się ze mną
dzieje. Przez łzy w oczach zapytałam się mamy czy UMIERAM? Dla
12-leniej dziewczynki takie emocje to było już za dużo. Zbyt wiele
jak dla jednej osoby. Pewnego dnia przyszedł lekarz do mojej mamy i
poprosił ją aby wyszła na korytarz, ponieważ chciał z nią
porozmawiać o przebiegu leczenia. Długo czekałam aż mama wróci
do sali. Nie rozumiałam o czym mogą tak długo dyskutować. Gdy
wróciła do pokoju zauważyłam po oczach, że płakała. Nie
chciała powiedzieć mi o co chodziło, jednak po zachowaniu
stwierdziłam, że lekarz nie przekazał jej dobrych wieści skoro
była w takim nastroju. Po wyleczeniu dowiedziałam się dopiero o
treści ich rozmowy. Wtedy lekarz przekazał mojej mamie smutną
wiadomość. Przyznał swoją bezsilność, nie widział już szans
na to aby mi pomóc. Zaproponował jej tylko hospicjum i
czekanie na cud. Moja mama nie dopuszczała do siebie myśli, że tak
nagle ma mnie zabraknąć, że to już koniec mojej walki, że jestem
skazana na ŚMIERĆ. Oczywiście nic mi o tym nie powiedziała bo
musiała być silna przede wszystkim dla mnie. Nie chciała mnie
martwić, pragnęła abym miała zapał do walki a w szczególności
nadzieję. Zaczęła więc szukać pomocy. Z wynikami badań udała
się do Warszawy na wizytę u innego lekarza w celu zasięgnięcia
porady. Zazwyczaj konsultacja odbywa się też z osobą, która
potrzebuje tej pomocy ale było to niemożliwe z racji mojego złego
stanu zdrowia. W Warszawie ponownie przebadano wycinek z biopsji i
przeanalizowano badania. Teraz zostało nam tylko czekać na
pozytywne rozstrzygnięcie sprawy. Czas oczekiwania nie był długi,
bo w przeciągu trzech dni otrzymaliśmy odpowiedź. Ale dla nas była
to ostatnia szansa a czas dłużył się nieubłaganie. Rano przyszła
pozytywna odpowiedź. Był to zupełnie inny guz, niż rozpoznano
wcześniej. SARCOMA OSTEOGENES, tak nazywał się ten rodzaj
nowotworu. Zastosowano więc chemioterapie w tym kierunku. Dostałam
silną dawkę chemii, po to aby zaczęła działać jak należy.
Lekarz powiedział, że jeśli mój organizm przyjmie trafnie
tą chemię to będę żyła. Więc moja mama zaczęła prowadzić
szturm do nieba, modląc się całą noc i prosząc Boga o życie dla
mnie. Powtarzała mi ciągle, żebym była silna. Mówiła „
Walcz dziecko, proszę Cię! Zrób to dla mamusi.”
Starłam się jak mogłam choć przeciwnik był bardzo silny. Ale
udało się, chemia zaczęła działać. Znów miałam nadzieję
na to, że wygram walkę o życie. Najważniejsze, że ból już
zniknął a na mojej twarzy zaczął pojawiać się prosty dziecięcy
uśmiech, który tak dawno nie chciał na niej zagościć. Ale
czy po zastosowanej chemii wszystko szło w dobrym kierunku? Czy
pojawiły się podczas leczenia jakieś komplikacje? Jak wyglądała
dalsza walka o życie? O tym już w następnym wpisie...
Komentarze
Prześlij komentarz