Zanim
przejdę do tego jak wyglądał mój pierwszy dzień w szkole i
jak na nowo odnalazłam się wśród nowej grupie rówieśników
chciałabym podzielić się z wami tym skąd we mnie było tyle siły
do walki. Podziękować również rodzinie, znajomym za
obecność w tym trudnym okresie mojego życia. Opowiem więc jakie
relacje były budowane. Co dawało mi siłę i motywację do walki z
nowotworem. Jak wyglądała moja codzienność i czy pojawiły się
chwilę, które nie były wypełnione tylko bólem?
Życie
w szpitalu nie musiało być wcale nudne. W tym czasie wydarzyły się
również sytuacje, które były miłe i chętnie do nich
wracam. Choroba nowotworowa to długi proces leczenia więc tego
czasu wolnego było pod dostatkiem. Zatem umiejętność zaplanowania
sobie dnia była mile widziana. Podczas leczenia uczyłam się na
bieżąco. Odwiedzali mnie „szpitalni” nauczyciele i prowadzili
ze mną zajęcia. Zawsze lubiłam jak ktoś mnie odwiedzał,
cieszyłam się na samą myśli z wizyty osoby, która chciała
do mnie zaglądnąć. Dlatego stały kontakt z ludźmi był dla mnie
tak ważny. Mogłam zawsze nabyć informację co dzieje się poza
murami szpitala. Jak żyją inni ludzie i czym zajmują się na co
dzień. Opowiadanie o tym co wydarza się u nich było zawsze jakąś
odskocznią od codziennego życia na sali chorych. Jednak znałam
też takie osoby, które izolowały się od takich relacji. Ja
jednak zawsze musiałam mieć jakieś zajęcie. Dlatego gdy
odwiedzali mnie wolontariusze bardzo się cieszyłam. Był to czas na
rozmowy, gry planszowe a nawet na „smyranie” mnie długimi
paznokciami po ręce. Bardzo miłe uczucie i zawsze kojarzące mi się
z byłą wolontariuszką Kasią. Ada za to przynosiła mi bajki na
płytę DVD oraz wysyłała pocztówki ze swoich podróży.
Dziewczyny sprawiały, że czas w szpitalu upływał mi w miłej
atmosferze. Osobą odpowiedzialną za kreatywne spędzanie mojego
czasu wolnego była również Pani Dorotka. Wiedziała, że
zajęcia plastyczne nigdy mi się nie nudzą więc zawsze
przychodziła do mnie z teczką pełną pomysłów. Jej uśmiech
i kreatywność umilały mi dzień. Nie mogę zapomnieć o mojej
ukochanej mamie, która zawsze stawała na głowie, żeby zająć
mnie czymś ciekawym. Bardzo twórcza osoba, która
wymyślała dla mnie na co dzień zajęcia akurat wtedy gdy nikt nie
mógł mnie odwiedzać. Atmosfera, która panowała w
szpitalu sprawiała, że czułam się bezpiecznie i swobodnie. Zawsze
uśmiechnięte pielęgniarki, które mile wspominam. Stały się
dla mnie jak ciocie, które dopingowały mnie w leczeniu i
zawsze dbały o to abym jak najmniej doświadczała bólu. Tak
samo miałam z moimi lekarzami prowadzącymi, którzy zawsze
się o mnie troszczyli i powiedzieli miłe słowo zagrzewając do
walki. Pamiętam pewną sytuację kiedy bardzo długo leżałam w
szpitalu, chciałam wyjść na dwór ale obecność gipsu na
mojej nodze utrudniało mi poruszanie się. Była piękna wiosna a ja
tak bardzo pragnęłam dotknąć trawy, spojrzeć w błękitne niebo.
Udało mi się to osiągnąć. Przy zgodzie lekarzy i pomocy
pielęgniarek zorganizowano mi wyjście na dwór. Dosłownie
wyjechałam razem ze szpitalnym łóżkiem przed wejściem do
szpitala. Pamiętam jak bardzo cieszyłam się z tego, że mogłam
dotknąć trawy, powąchać kwiatki czy poczuć jak delikatny wiatr
muska mnie po twarzy. Miałam też swoich dobrych „szpitalnych”
znajomych, z którymi spędzałam czas. Taką osobą była
między innymi Weronika, która również walczyła z tym
samym nowotworem co ja. Zawsze starałyśmy się być w tej samej
sali jeśli nasza kolejna dawka chemii wypadała akurat w tym samym
czasie. Nawet skończyłyśmy nasze leczenie mniej więcej w
podobnym odstępie czasowym. Weronika zakończyła chemię
prawdopodobnie 2 dni wcześniej. Niestety moja koleżanka miała
przerzuty do płuc więc musiała ponowić leczenie. Pamiętam, że
bardzo to przeżyłam. Tak samo jak moja rodzina, ponieważ
spędziłyśmy ze sobą trochę czasu i nasza relacja się
zacieśniła. Kibicowałam Weronice i trzymałam kciuki. Kiedyś
byłam w Warszawie na rehabilitacjach i w tym czasie Weronika miała
operację. Postanowiłam ją odwiedzić i pamiętam, że byłam pełna
podziwu jej odwagi. Gdzie dzień po operacji ona już normalnie
wstawała z łóżka i spacerowała po szpitalnym korytarzu.
Taką Cię pamiętam, silną babkę. Na szczęście Weronika
wyzdrowiała i jest teraz dumną mamą wspaniałej córki Leny.
Niestety były też takie sytuacje gdzie osoby, z którymi się
leczyłam musiały przerwać walkę. Nie było to w żaden sposób
pocieszające. Było mi bardzo przykro, że pomimo tak dzielnej
rywalizacji musiały odejść z tego świata. Nie rozumiałam
dlaczego tak się dzieje. Cieszyłam się jednak, że ja mogę tu być
i mam szansę na wyleczenie. Lubiłam jak odwiedzała mnie rodzina
czy znajomi. Jednak na początku leczenia bardzo mnie denerwowało
to, że moja mama ciągle musiała odbierać telefony od rodziny czy
znajomych i opowiadać tą samą historię w kółko. Cieszyłam
się jednak, że jak już mnie ktoś odwiedził to nie litował się
nade mną, nie wypytywał o chorobę a rozmawiał swobodnie o
pierdołach. Tego w tym momencie najbardziej potrzebowałam. Stałego
kontaktu z innymi ludźmi. Wtedy nie miałam czasu na to, żeby
myśleć o chorobie bo byłam zajęta zupełnie czymś innym. Dlatego
dla urozmaicenia czasami na noc w szpitalu zostawała ze mną babcia,
raz zdarzyło się, że był to wujek czy ciotka. Fajnie było od
czasu do czasu pobyć z kimś zupełnie innym niż z mamą. Pamiętam,
że istniał konflikt rodzinny między moją mamą a jej bratem i
jego żoną. Przez kilka długich lat nie nawiązywali ze sobą
żadnego kontaktu. Było to dla mnie trudne jako dla dziecka, bo nie
rozumiałam tej sytuacji. Jednak gdy zachorowałam nabrali w sobie na
tyle odwagi, że potrafili zażegnać konflikt. Bardzo mnie to
ucieszyło, że potrafili sobie przebaczyć i zacząć żyć w
zgodzie. Miałam duże wsparcie modlitewne przez okres mojej choroby.
Jeśli pamiętacie z mojego pierwszego wpisu to przez pewien czas
byłam ministrantką. Miałam też swojego ulubionego księdza
Piotra, który chętnie odwiedzał mnie w szpitalu czy w domu.
Zawsze cieszyłam się z jego wizyty. Gdy odwiedził mnie po raz
pierwszy w domu i widział mnie w jakim byłam stanie, zadał pewne
pytanie mojej mamie. Stojąc na balkonie zapytał się jej czy wierzy
w to, że wyzdrowieje? Oczywiście moja mama odpowiedziała
twierdząco. Nie widziała innej możliwości. O tej rozmowie
dowiedziałam się po fakcie. Pewnego dnia dostałam wspaniały list
od mojej „starej” klasy oraz upominek w formie pluszowego pieska.
Ciężko było mi się rozstać z klasą bo bardzo dobrze się w niej
czułam. Jednak miło mi się zrobiło, że pamiętali o mnie również
podczas leczenia. Niektórzy odwiedzali mnie w domu jeśli była
taka możliwość. Byłam szczęśliwa, że mogę się z nimi
zobaczyć i powspominać nasze wspólne chwile. W tym okresie
była ze mną przede wszystkim moja przyjaciółka Gabrysia,
która odwiedzała mnie już po operacji jak tylko pojawiałam
się u babci na wsi. Dziękuję Ci, że jako jedyna nigdy się ode
mnie nie odwróciłaś i utrzymujesz ze mną kontakt do tej
pory. Szanujcie taką przyjaźń, zdarza się bardzo rzadko. Ludzie,
którzy mnie odwiedzali często przynosili mi święte obrazki.
Więc zaczęłam je kolekcjonować. Do dziś mam album wypełniony po
brzegi tymi właśnie obrazkami. Będąc w Warszawie poznałam
przesympatyczną Panią psycholog Olę. Odwiedzała mnie, grała ze
mną w gry planszowe, rozmawiała, a gdy dowiedziała się o moim
hobby zbierania obrazków nie pozostała obojętna. Pewnego
dnia dostałam więc list od Pani Oli właśnie z tymi obrazkami.
Pamiętała o mnie, co bardzo mnie ucieszyło. Miłe było to, że
nawet sąsiedzi nigdy o mnie nie zapomnieli. Wdzięczna jestem mojej
rodzinie, która pewnego dnia zorganizowała festyn w mojej
sprawie i zbierała pieniądze na leczenie. Przyszło wtedy bardzo
dużo ludzi, nawet z pobliskich wiosek co pokazało jak dobre serca
mają i pamiętają o mnie.
Ten
czas pokazał mi nie tylko same minusy. Ale dało mi to możliwość
poznania wspaniałych ludzi. Każdy z nich przyczynił się do tego,
że moje codzienne życie w szpitalu dało się znieść. Dlatego
chciałabym wszystkim podziękować. Za dobre słowo, uśmiech i
gest. Za to, że po prostu byliście ze mną w tym wszystkim i
staraliście się o to, żebym miała siłę do walki. Dziękuję też
Bogu, że pozwolił mi być tu na tym świecie i dał szansę
niesienia dobra dla innych ludzi. Czas choroby nowotworowej to czas
wielkich prób. Najbardziej podziwiam moją mamę, która
zawsze przy mnie była silna i dawała mi tą siłę. Zawsze wierzyła
do końca w to, że wyzdrowieje i dawała mi tą nadzieję na co
dzień. Te doświadczenia ukształtowały mnie jako osobę. Cieszę
się, że jestem w tym miejscu i z pełną świadomością mogę
powiedzieć, że nie zamieniłabym się z nikim swoim życiem. Droga
do akceptacji była długa i mozolna ale od pewnego czasu mogę
stwierdzić, że jestem z siebie dumna. Jestem dumna, że nie mam
nogi. Tak właśnie! Jak do tego doszłam? Dowiecie się już
wkrótce...
 |
zdjęcie z serii "wyjazd na dwór" |
 |
od lewej: Gabrysia, Renata- siostra Gabrysi i ja. |
 |
Moi ukochani dziadkowie. Czas wigilii. |
 |
Moi ulubieńcy. Ciocia Magda i wujek Marcel. |
 |
od lewej: Weronika, ja i moja siostra Daria. |
 |
list od mojej wspaniałej klasy |
Fajnie, że wypisujesz tyle pozytywnych chwil. Dobrze, że jesteś! :)
OdpowiedzUsuńWarto zwrócić uwagę na to, że były też pozytywne aspekty tej choroby. Bardzo dobrze, że takie były bo dzięki nim panowała przyjazna atmosfera, że jednak nie było tak trudno wrócić do szpitala na kolejną dawkę chemii😊
Usuń